Jakbyś
się czuł wyznawco Chrystusa, gdybym jako nauczycielka powiedziała
Twojemu przedszkolakowi, że opowieść o narodzinach Jezuska to
zwykła bajeczka, że Jezus nie był żadnym bogiem albo że wcale
nie istniał? Jakbyś się czuł wierzący w Boga (i jego antytezę)
katoliku, gdybym bawiła się z twoim dzieckiem w odwracanie i
niszczenie krzyży? Albo pozawiązywałabym dzieciom tefiliny (tak,
ty nawet możesz nie wiedzieć co to) i tałesy i nauczyła
faktycznej treści przykazań, jakie dostał biblijny Żyd Mojżesz
od Jahwe? Albo niegrzecznym mówiłbym, że po śmierci zostaną
dżdżownicą, a jak będą mnie słuchać, to może kiedyś odrodzą
się jako Budda? Albo gdybyśmy wyznaczyli przy pomocy kompasu
położenie Mekki i pomodlili się po arabsku do Allaha na malutkich
dywanikach (kompasy i dywaniki proszę przynieść na jutro!)? No bo
co to wszystko komu szkodzi?
Nie
dość działa wyobraźnia? To może tak: a jakbym twojemu uczulonemu
na orzechy i kakao dziecku dała czekoladę z orzechami, bo wszystkie
dzieci częstuję po równo, więc tak głupio i jemu nie dać, a w
końcu czy raz jeden może zaszkodzić?
Nie
sprzeciwiałbyś się? Nie złościł? Nie oburzał?
To
dlaczego, kiedy jako matka proszę w świeckiej, publicznej placówce
oświatowej o nieindoktrynowanie mojego dziecka treściami godzącymi
w mój światopogląd, uważasz mnie za „stwarzającą problemy”
i „szukającą dziury w całym”? Nie mam prawa oburzać się, gdy
moje dziecko zostaje zabrane bez pytania mnie o zgodę na
rzymskokatolicką mszę, albo kiedy ma na plastyce wykonać
rzymskokatolicki krzyż, albo kiedy ma wziąć udział w scenicznej
afirmacji narodzin zbawiciela i wielbić w słowach świętą
rodzinę? To nie jest moja wiara, jak twoją nie jest buddyzm,
judaizm, islam i setki innych… Mówisz, że to przecież mu nie
szkodzi – jedne dzieci jedzą słodycze albo mięso, bo taka jest
wola rodziców, inne nie, a ty nie masz prawa mówić rodzicowi „ale
co to szkodzi, niech zje”. Jednym dzieciom rodzice wkładają od
urodzenia do głowy wiarę w siły nadprzyrodzone i mówią, że to
nic nie szkodzi, a inni uważają, że to jednak bardzo szkodzi,
szczególnie nieświadomym dzieciom. I polskie prawo jednym i drugim
daje niepodzielną władzę wobec swoich dzieci, aby o takich
sprawach decydować.
Poza
nienaruszalnością roli rodzica w kwestii wychowania religijnego,
polskie przedszkola i szkoły publiczne muszą też stosować się do
konstytucyjnej zasady neutralności światopoglądowej, nie powinny
promować żadnej z religii, gdyż tylko w ten sposób żadnej nie
będą dyskryminowały. W wielu placówkach tak jednak nie jest.
Stawia to rodziców niekatolickich przed bardzo trudnymi dylematami –
czy dziecka nie posłać do szkoły/przedszkola, czy pozwolić
faszerować je treściami, które uważam za szkodliwe? Czy zwrócić
nauczycielowi uwagę i narazić się na jego nieprzyjemną reakcję,
czy stosować jakieś niewygodne uniki? Dzieci niekatolickie są
narażone na ostracyzm, izolację, dyskryminację tylko dlatego, że
nauczyciele nie widzą niczego niestosownego w forsowaniu własnych
wierzeń w programie nauczania.
A
wystarczyłoby tak niewiele – postępować zgodnie z prawem i
zachować bezstronność religijną, zostawiając wychowanie dzieci w
tym zakresie rodzicom.
Konstytucja RP
Art 25.
1.
Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione.
2.
Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność
w sprawach przekonań religijnych,
światopoglądowych i filozoficznych (...)
Art.
48. Rodzice mają prawo do wychowania swoich dzieci zgodnie z
własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień
dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania
oraz jego przekonania.
Art.
53. Rodzice mają prawo do zapewnienia dzieciom wychowania
i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami.